Monika 41 lat. Wrzodziejące zapalenie jelita grubego od 2013
Diagnoza
Moja historia zaczyna się w 2013 roku, pół roku po ślubie. Wszystko zaczyna się od kumulacji zdarzeń: aktywacja choroby (silne zaparcia, krwiste wypróżnienia, bóle podbrzusza), ciąża (ciąża obumarła) oraz walka o życie i zdrowie mojego taty. Tata zostaje ostatecznie zdiagnozowany jako Colitis Ulcerosa. Zaczynam myśleć o tym i ja, ale początkowo jestem posądzana żartobliwie o hipochondrię. Przecież jestem w ciąży, dlatego te bóle, a krew to od hemoroidów. Przecież to niemożliwe, żebyśmy obydwoje zachorowali w tym samym czasie. A jednak…
Objawy zaczynają się nasilać, pojawia się bardzo dużo krwi z ropą i to bez wypróżnień. W tamtym czasie pracuję w jednym z warszawskich szpitali. Początkowo postanawiam, że zrobię kolonoskopię prywatnie, ale wysokie ceny dość szybko stawiają mnie do pionu. Udaję się, więc do lekarza – proktologa w pracy. Pamiętam ten wstyd i zażenowanie: przecież ja z tą lekarką współpracuję, jak ja spojrzę jej w oczy? Jako asystentka dyrektora znam lekarzy, ale ten fakt początkowo zamiast mi pomóc, nastręcza trudności. Po badaniu i konsultacji zostaję zapisana na „cito” na kolonoskopię (bez znieczulenia), która odbywa się po kilku dniach. Już podczas badania słyszę rozmowę personelu medycznego, że to colitis. Czekam, więc na wynik histopatologiczny, ale trochę to trwa, bo lekarka w tym czasie przebywa na urlopie. Do dziś pamiętam, jak do sekretariatu zadzwoniła koleżanka z Zakładu Patomorfologii, którą zapytałam jak z moim „histpatem”, a ona na to: „Monia, trzeba powtarzać, bo coś źle się zabarwiło”. Od tego momentu myślałam, że to rak. Okazało się jednak, że to wrzodziejące zapalenie jelita grubego i tak zostałam CUDakiem.
Początki
Po zdiagnozowaniu nastąpił moment załamania. Cały weekend spędziłam w łóżku, przybita ze świadomością, że jestem przewlekle chora, że przebieg choroby może być różny. Tłumaczyłam sobie, że musi być dobrze. Dość szybko jednak przekonałam się, że moja droga w chorowaniu staje się długa i wyboista. Od momentu postawienia diagnozy nie miałam ani razu Mayo 0 (aż do grudnia 2020r.). Zaczynałam od zwiększonej dawki Asamaxu (mesalazyna), czopków czy wlewek, pamiętając przy tym o odpowiedniej diecie. Pomagało to na krótki czas ale bywało też tak, że nie pomagało w ogóle. Wszystko to trwało około 3 lat, aż przyszedł grudzień 2016 roku. Wtedy poznałam prawdziwe oblicze swojej choroby. Zaczęło się moje kilkuletnie zaostrzenie i walka o to, żeby to jelito „uzdrowić”.
Zaostrzenie: sterydoterapia
Leczenie biologiczne - infliximab
A jednak. Mogło być o wiele gorzej.
W 2019 roku zaczęło już być bardzo, bardzo źle. Pojawiły się wzdęcia uniemożliwiające mi funkcjonowanie (do lekarza chodziłam w pociętych spodniach w pasie), do tego ból jelitowy (jakby mi ktoś drutem kolczastym ranił jelito) był na tyle duży, że zaczynał już wybudzać mnie w nocy. Liczba pobytów w toalecie zaczynała przekraczać 10 wizyt, pojawiła się krew. Przestawałam mieć kontrolę nad swoim organizmem. Cierpiałam psychicznie i fizycznie. W tym czasie dostałam Metypred i azatioprynę tylko po to by, móc w następnej kolejności przejść przez kwalifikację do leczenia biologicznego. Pamiętam jak co tydzień byłam u lekarza, bo tak fatalnie reagowałam na leczenie. Obniżone bardzo ciśnienie, bardzo niski puls, zawroty głowy, omdlenia itp. Jelito zaczynało być coraz w gorszym stanie: wiadomo było, że jest zajęte ¾ jelita. Leczenie było nieskuteczne: byłam sterydozależna, przestawałam jeść i pić, nie kontrolowałam wypróżnień, nie byłam w stanie brać leków na jelito, liczba wizyt w toalecie zbliżała się do 20, do tego krew. W ciągu miesiąca schudłam 10 kg. Słaniałam się na nogach. Kwalifikacja do leczenia biologicznego była dla mnie drogą przez mękę. Nie nadawałam się do jazdy samochodem, leki przeciwbólowe takie jak Poltram Combo nie działały. Zaczynałam myśleć o alternatywnych metodach przeciwbólowych. Pamiętam jak pojechałam na usg jamy brzusznej do szpitala (w którym czekałam na decyzje ws. biologii) i błagałam lekarza o jakieś kroplówki, bo nie miałam siły stać o własnych nogach. Wiedziałam, że ja fizycznie nie dam już rady czekać na biologię. Tego dnia okazało się, że spłynęły wszystkie moje wyniki i prosto z usg poszłam na pierwszą dawkę leku biologicznego. Miałam łzy w oczach ze szczęścia ale i przerażenia. Dostałam infliximab, który z założenia miał zadziałać od razu. Nie było czasu na czekanie, aż zadziała Entyvio (wedolizumab). Rano umierałam z bólu i słaniałam się na nogach, a tymczasem już w trakcie indukcji leku czułam poprawę. Zaczynałam żartować z mężem i „pewnym” krokiem wyszłam ze szpitala. Mój mąż przecierał oczy ze zdumienia, że to niemożliwe.
W czasie pierwszych trzech dawek infliximabu pojawił się ogromny stres, bo stan zdrowia taty drastycznie się pogorszył (oprócz colitis miał też inne choroby). Choć stres zaczynał mi się dawać we znaki to jelito reagowało na lek w 70%. Nadal miewałam problemy z wyjściem z domu i towarzyszył mi ból jelitowy, to jednak czułam dużą poprawę. W listopadzie zmarł mi tata, a następnego dnia po pogrzebie czekała mnie kontrolna sigmo. W trakcie badania okazało się, że z Mayo 2 zeszłam na Mayo 1.
Tuż przed ogłoszeniem pandemii (marzec 2020) postanowiłam zrobić prywatnie sigmoidoskopię, bo zaczynałam coraz gorzej się czuć i znowu miałam Mayo 2. Zaczęłam mieć problemy z dotrwaniem do kolejnych dawek leku. Na następnej dawce biologii jak i kolejnej zgłaszałam pogorszenie stanu zdrowia mające odzwierciedlenie w badaniu endoskopowym. Biologia była nadal kontynuowana. Z perspektywy czasu mam wiele żalu do lekarzy, że lek nie został przerwany i nie podano mi nowego (z grup na FB już wtedy wiedziałam, że jest taka możliwość). Na przedostatniej biologii okazało się, że mam dwie bakterie w moczu. Dostałam Cipronex, a po nim dziwnych skurczy i pojawiła się „inna” niż zawsze biegunka. Po kilku dniach było lepiej, więc badania na Clostridium ostatecznie lekarz nie zlecił. Nadchodził czas zakończenia programu leczenia biologicznego i z racji nasilenia objawów chciałam przyśpieszyć podanie leku. Okazało się, że tego nie można zrobić, ale mam przyjechać w planowanym czasie i wtedy zobaczymy co dalej. A dalej była już kwalifikacja do Entyvio. Z szalejącym Clostridium (o czym jeszcze nie wiedziałam), odwodniona, z wykańczającymi biegunkami ostatkiem sił walczyłam ze swoim organizmem, żeby dojechać do szpitala. Bolała mnie każda cząstka mojego ciała. Podróż samochodem była dla mnie traumatyczna, czułam każde nawet minimalne drganie samochodu, które wywoływało u mnie rozpaczliwy płacz z powodu boleści, które przechodziły przez moje ciało. I cały czas towarzyszyło mi uczucie rozpierającego bólu jelita, jakby miało zaraz pęknąć. Na miejscu w szpitalu dowiedziałam się, że mój stan bardzo się pogorszył i mam już Mayo 3. Zaczęto przeprowadzać kwalifikację do Entyvio, ale zostałam poinformowana, że jeśli stan się pogorszy to mam niezwłocznie udać się na SOR. Od kwalifikacji do pobytu w szpitalu minęło zaledwie kilka dni. Przestałam się wypróżniać, a na domiar złego pojawiła się wysoka gorączka. Cały czas miałam wrażenie, że jelito mi „wybuchnie”. Pamiętam jak siedziałam w łazience, wyłam z bólu i płacząc pytałam Boga: dlaczego tak cierpię, dlaczego mi to robi.
Moje najgorsze chwile w życiu i Entyvio
Co dała mi choroba?
Ale! Pozwoliła mi też spojrzeć inaczej na otaczający mnie świat i ludzi: pomogła przekonać się kto jest moim prawdziwym przyjacielem, nauczyła doceniać każdą chwilę bez bólu.
W tych dobrych momentach założyłam bloga na FB Mofranelka i realizuję się w robieniu wianków, dekoracji do domu czy dla dzieci. Jak czuję się na siłach to wystawiam się na jarmarkach rękodzielniczych 😉 Odkryłam również nową pasję: fotografowanie.
Jak to mówi mój mąż: „my się nie zastanawiamy czy będzie zaostrzenie, czy nie, po prostu wiemy, że będzie”, dlatego kiedy czuję się dobrze, łapię każdą chwilę i cieszę się życiem.